Raniutko,następnego dnia naszej bieszczadzkiej przygody, prawie parami weszliśmy do stołówki i po bardzo obfitym i pysznym śniadaniu, z kromkami na później wyruszyliśmy zdobywać Bieszczady. Dzień pierwszy w górach to spotkanie z poezją Jerzego Harasymowicza. Ledwie przekroczyliśmy bramy Bieszczadzkiego Parku Narodowego – wspomnienia o poecie, jego życiu i twórczości, kilka wierszy deklamowanych przez Krystynę i pana Stanisława wprowadziło nas w doskonały nastrój. Jeszcze wszyscy razem, całą grupą ruszyliśmy za marzeniami.
Po kilkunastu minutach grupa się rozciągnęła, na przedzie ci, co ścigali się z wiatrem, troszkę dalej reszta,co w zwolnionym tempie odkrywała bieszczadzkie uroki .Dotarliśmy do pierwszego postoju -oto sławna Chatka – Puchatka, wielokrotnie wspominana przez wszystkich, którzy chociaż raz wędrowali po tych górach. Tu już zdecydowanie utworzyły się dwie grupy. Pierwsi popędzili z wiatrem w zawody, poszli, żeby już pierwszego dnia przemaszerować jak najwięcej, zdobyć kilka szczytów po wielokroć już przez siebie zdobytych. Ruszyła druga grupa, która zachwycała się wszystkich dookoła. Ci byli pierwszy raz w Bieszczadach, przysiadali na połoninach, zanurzali się w pachnących trawach , oddawali się czystemu relaksowi, łapali ostatnie promienie wrześniowego słońca. To wędrowcy – romantycy, zdecydowanie muśnięci zielonym skrzydłem bieszczadzkiego anioła. Byli i tacy, co przeliczyli się z własnymi możliwościami, osłabli całkowicie w tym, jak się później okazało się dość wyczerpującym dla nich marszu. I tu zagrała solidarność i odpowiedzialność. Nie tylko moralnego wsparcia potrzebował nasz wędrowiec, zostało z nim czterech chłopa na schwał i gdyby co, to pewnie znieśli by go i na plecach. Tak, to chyba najważniejsze i to nie tylko w górach, żeby za plecami mieć zawsze kogoś na kogo można liczyć w każdej sytuacji. Pani Przewodnik Zofio i Pan, Panie Przewodniku Włodku – dziękujemy Wam za ukierunkowanie naszego górskiego myślenia. Nie jesteśmy pępkiem świata – obok nas jest ktoś, kto może nas potrzebować. Ta sytuacja przypomniała nam starą prawdę – nie lekceważ gór. Odpowiednio do czasu wyjścia na szlak; pierwsi zrobili około 30 km – zdobyli Smereka 1223 m n. p. m.- byli spełnieni, zachwyceni i szczęśliwi, druga grupa – ta wolniejsza przemaszerowała około 18 km – szczyt góry oglądali z pozycji horyzontalnej - troszkę zmęczeni, jak najbardziej szczęśliwi, opaleni słońcem z wiatrem we włosach zachwycała się największym i najlepszym naleśnikiem w Bieszczadach. Trzecia grupa utworzona z wyższej konieczności przemaszerowała w bardzo zwolnionym tempie około 12 km, zmęczona, zachwycona widokami, pokrzepiona opowieściami mijanych wędrowców , pod koniec trasy skorzystała z transportu kołowego i tak wszyscy razem spotkaliśmy się w umówionym miejscu i wróciliśmy autokarem na kolację Nie wiadomo kiedy minęła kolejna noc i po śniadaniu , zaopatrzeni w żelazne porcje ruszamy po kolejną przygodę. Dzisiaj do zdobycia Królowa Bieszczad – Tarnica 1346 m n. p. m. Już tylko dwie zdecydowane grupy; jedni w tempie marszobiegu zdobywają szczyt, drudzy wolnym krokiem podążają ich śladem. Maruderzy pozostali w Cisnej, delektując się lekturą, zdobywali książkową wiedzę o górach. Palcem po mapie przemierzyli górskie szlaki zdecydowanie szybciej niż inni. Pozbawieni jednak zostali widoków które przypadły w udziale tym, co spędzili cały dzień w górach i na połoninach.. Był czas, żeby zakochać się w Bieszczadach i znielubić te piekielne schody, które niejednemu sponiewierały kolana, wykluczając go z dalszych wędrówek. I znowu spełnieni i zadowoleni wracamy do Cisnej. Po kolacji mamy na tyle siły, żeby uczestniczyć w wernisażu lokalnej, łemkowskiej artystki ludowej, odwiedzić Siekierezadę i kolejny dzień minął jak z bicza trzasł. Udajemy się na spoczynek, co też przyniesie nam jutro? g.k.. Fotorelacja Z.Kwieciński